Najlepszy portal lokalny w Polsce 2023 wg Stowarzyszenia Gazet Lokalnych
Najlepszy portal lokalny w Polsce 2023 wg Stowarzyszenia Gazet Lokalnych
Więcej
    Strona głównaLudzieHanna Stychańska: Podążam za sercem, nie za rozumem. A życie to piękna...

    Hanna Stychańska: Podążam za sercem, nie za rozumem. A życie to piękna przygoda!

    Opublikowany

    Od trzech lat mieszka w Wiedniu, a wcześniej ponad dekadę spędziła w Anglii. Choć nie planowała wielkiej kariery, to została prawą ręką szefa koncernu Warner Media, właściciela największych stacji telewizyjnych na świecie i producenta takich hitów jak „Gra o tron” i „Harry Potter”. Dziś mówi, że niczego nie żałuje i podkreśla, jak ważna jest otwartość i pozytywne nastawienie. – Bo życie prowadzi nas tam, gdzie ma dla nas coś zaplanowane – uśmiecha się wolsztynianka Hanna Stychańską (40 l.), z którą rozmawia Łukasz Rogalski. 

    Trudno o pierwsze pytanie, bo twoja historia ma tyle wątków, że boję się, iż żadnego nie rozwiniemy, a pominiemy najważniejszy. Dlatego zacznę po prostu: jak to się stało, że zamieszkałaś w Wiedniu?

    Myślę, że to dobry początek naszej rozmowy, bo aby to wyjaśnić, muszę… zacząć od początku (śmiech – red.). Wiednia nigdy nie planowałam, a przede wszystkim nie planowałam tego, że będę musiała używać języka niemieckiego. Zawsze się przed nim wzbraniałam, bo moją miłością był język angielski, a właściwie… nauczyciel języka angielskiego (śmiech). Od niego wszystko się zaczęło. To on zaszczepił we mnie pasję do języka, a ja, chcąc mu zaimponować, po prostu się uczyłam. I szło mi na tyle dobrze, że już w ósmej klasie dawałam korepetycje sąsiadom, a będąc później na studiach, każdy weekend musiałam spędzać w Wolsztynie. Bo tylu było chętnych do nauki. Zresztą – studiowanie filologii angielskiej było moim wielkim marzeniem, które… się nie zrealizowało. Ale zrealizowało się to związane z Anglią i mieszkaniem w tym kraju.

    Dobrze, zostawmy więc Wiedeń na chwilę, a rozwińmy wątek angielski. Nie dostałaś się na filologię angielską, ale skończyłaś studia na innym kierunku. 

    Tak. Ostatecznie skończyłam filologię polską, choć i przed tym się wzbraniałam. Ale tata i mama zawsze mi mówili, żebym miała awaryjny plan i w sumie trochę mnie wypchnęli na te studia. A pomogła też nauczycielka języka polskiego, chwaląc moje opowiadania, zaznaczając, że jestem dobra z języka polskiego. Miałam jednak dość luźne podejście do egzaminu na studia i nawet specjalnie się do niego nie przygotowałam. Ba! Członkom komisji wprost mówiłam, że nie znam odpowiedzi na niektóre pytania (śmiech – red.). Ale chyba faktycznie byłam dobra, bo mnie przyjęli, co było oczywiście wielkim zaskoczeniem. Nie zbliżało to jednak do realizacji marzenia, jakim był wyjazd do Anglii, do tej królowej, do tej tradycji picia herbaty. Na przełomie czwartego i piątego roku studiów zaczęłam więc myśleć o tym, jak wdrożyć w życie swój plan. Szybko okazało się jednak, że wylot do pracy w Anglii nie jest taki prosty, a prostszy jest…. wylot do Stanów Zjednoczonych. Więc poleciałam. 

    Jak to? 

    W Stanach były wówczas prowadzone, w latach dwutysięcznych, specjalne programy, w ramach których można było tam pracować i mieszkać. A mąż mojej siostry Joanny, Tomasz, miał znajomych w Poznaniu zajmujących się organizacją takich wyjazdów. I wiedział, że zależy mi na tym, aby jechać tam, gdzie jest język angielski. Bardzo mi wtedy pomógł, a dzięki temu, że wyjazd zorganizowali jego przyjaciele, to nie bałam się, miałam poczucie bezpieczeństwa. I tak przeżyłam ponad trzymiesięczną przygodę w USA, pracując w różnych miejscach, a zaczynając od sklepu z pamiątkami. Byłam również kelnerką i pewnego poranka miałam nawet okazję serwować jajka i kawę dla Mela Gibsona. To było wielkie przeżycie, podobnie jak zwiedzanie Stanów, w tym Nowego Jorku. 

    Twoja przygoda w USA nie trwała długo, a po powrocie długo nie zabawiłaś też w Wolsztynie. Bo zaraz była Anglia. 

    Tak, choć niewiele brakowało, bym podjęła w Wolsztynie pracę i tu zorganizowała sobie życie. Po powrocie ze Stanów zrobiłam bowiem magisterkę i złożyłam podanie do Szkoły Podstawowej nr 1. Ale w międzyczasie znów odezwali się szwagier Tomasz i moja siostra Asia, że znają kogoś, kogo córka pracowała dla angielskiej rodziny. I ta rodzina szuka opiekunki. Dwa razy nie musieli mi powtarzać, bo od razu przygotowałam CV i wysłałam maila. I po ponad tygodniu dostałam odpowiedź, że co prawda mają już kogoś, ale mogę przyjechać i oni pomogą mi znaleźć pracę. A że jestem takim człowiekiem, który idzie za sercem, nie za rozumem, to posłuchałam głosu serca, który mi mówił, że powinnam zaryzykować, spakować się i polecieć. Fantastycznym zbiegiem okoliczności okazało się jeszcze to, że osoba chętna na to stanowisko się wycofała i po dwóch tygodniach podjęłam pracę u Lisy i Michaela – niezwykłych ludzi z malowniczej angielskiej wioski, którzy wiele mnie nauczyli. To był milowy krok w podążaniu za moim marzeniami.

    … i początek wielkiej przygody. 

    Zdecydowanie! Trafiłam do typowej, angielskiej, niewielkiej miejscowości z czerwoną budką telefoniczną przed pocztą, z tradycją dostarczania mleka pod drzwi. To była wioska, w której wszyscy się znali, spotykali w pubach, jak to w Anglii. A zamieszkałam w pięknym, starym angielskim domu, z olbrzymim kominkiem w środku i mnóstwem antyków. Byłam tym wszystkim zaczarowana, podobnie jak Lisą i Michaelem – prawdziwym angielskim dżentelmenem. Bo choć pojechałam tam do pracy, jako opiekunka, to tak naprawdę ja po prostu z nimi żyłam, pomagałam w domu, przy okazji ucząc się wielu rzeczy, jak choćby… czyszczenia dywanów czy starych mosiężnych garnków, bo Lisa uwielbiała antyki. Uwielbiali też psy, co w sumie jest trochę angielskim zwyczajem, stąd godzinami spacerowałam po okolicznych polach z pudlem królewskim, którego mieli. A co też ważne – mieli wspaniałe podejście do życia, do pracy, do ludzi. Zajęli się mną, zaopiekowali. Wysłali nawet do szkoły, bym mogła podszlifować angielski, opłacali certyfikaty czy pomagali w znalezieniu kolejnej pracy. Podkreślając nie raz, że mnie uwielbiają, ale że jestem stworzona do innych, większych rzeczy. Tak więc po nieco ponad roku pobytu u nich powiedziałam sobie, że wrócę do Polski, by zrealizować kolejną rzecz, którą kiedyś planowałam. Bo chciałam być tłumaczem. Postanowiłam więc zdać egzamin, choć założyłam, że jeżeli się uda, to będzie to znak, że mam zostać w Polsce. 

    Biorąc po uwagę, że teraz jesteś w Wiedniu, to chyba się nie udało…

    Nie (śmiech – red.). Więc dość szybko wróciłam do Anglii, do Lisy i Michaela, ale na krótko. Bo znaleźli mi pracę w Londynie, tłumacząc, że warto, abym wyjechała do większego miasta, które daje większe możliwości, w czym oczywiście mieli rację. Niemniej nie było łatwo, kilkukrotnie zmieniałam potem miejsca pracy. Miałam jednak to szczęście, że ludzie wiele rzeczy mi wybaczali. Jak na przykład to, że marny ze mnie kierowca, a jeszcze przy ruchu lewostronnym to już w ogóle… . W każdym razie Londyn był kolejną wielką przygodą, choć tak duże miasto to taki trochę gar, w którym jest wszystko. Są w nim ludzie z różnych kultur i wszystko w nim bardzo szybko się gotuje, czyli życie biegnie niesamowitym tempem. Ale jak tam trafiłam do bardzo mi się to wszystko podobało – muzea, koncerty, teatry, musicale… . Jednak z czasem to męczy, dlatego dziś wolę spokojniejsze miejsca, jak choćby Wiedeń. 

    Nim przejdziemy do Wiednia, chciałbym jeszcze zapytać, czym zajmowałaś się w Anglii, oprócz bycia opiekunką. Bo twoja kariera nabrała przecież tempa. 

    Faktycznie, udało mi się dostać do dużych firm, choć w ogóle tego nie planowałam. Zwłaszcza, że poza uczeniem języka polskiego w jednej z angielskich szkół, moje prace nie były związane z kierunkiem studiów, które skończyłam. Trudno dzisiaj wymienić wszystko, czym się zajmowałam, ale myślę, że milowym krokiem było podjęcie pracy w firmie, która zajmowała się administracją budynków. Pamiętam, że miałam tam taki zwyczaj „wędrowania” codziennie rano po biurach, by upewnić się, że wszystko działa, jak powinno. Rozmawiałam wtedy często z asystentkami osób decyzyjnych, bo tam był taki system, że każda ważniejsza persona miała asystentkę. I one generalnie bardzo mnie lubiły. A pewnego dnia jedna z nich w trakcie luźnej rozmowy rzuciła, że Warner Media szuka asystentki prezydenta, czyli głównego szefa całego koncernu. Nie ukrywam, że byłam wówczas na takim etapie, że chciałam już coś zmienić, pracować w innej kulturze, w innej firmie. Złożyłam więc podanie, nie licząc oczywiście, że coś z tego będzie. Zwłaszcza, że musiałam przejść chyba ze cztery rozmowy kwalifikacyjne. Ale… udało się. 

    Rozumiem więc, że byłaś prawą ręką człowieka, który zarządza firmą będącą właścicielem m.in. stacji CNN, HBO czy taki gazet, jak „Time”?

    Właśnie tak (uśmiech – red.). A mówiąc w szczegółach, zajmowałam się jego życiem od „a” do „z”, dbając o to, by wiedział, do jakiego samolotu ma wsiąść, ale i o to, by wiedział…, o której jego żona wraca do domu (śmiech). W każdym razie to była świetna praca, dzięki której dużo też podróżowałam i mogłam liczyć na bezpłatne wejściówki na premiery, mnóstwo gadżetów z bajek produkowanych przez tę firmę, ale i uczestniczyć w oficjalnym uruchomieniu stacji HBO Max. Bo tamte lata to był czas, kiedy ruszały platformy streamingowe, takie jak właśnie HBO czy Netflix. Wtedy budowało się to wszystko, a ja miałam okazję być wśród ludzi, którzy to tworzyli. I do dziś mam z nimi kontakt, a zwłaszcza z jednym – moim narzeczonym, którego tam poznałam (śmiech – red.). 

    Dobrze, że sama wywołujesz wątek prywatny, bo chciałem dopytać, czy przy okazji tak wielkiej przygody i świetnej pracy znalazłaś czas na życie prywatne.

    Życie prywatne przeplata się z życiem osobistym, bo mieszkając w Anglii czy mieszkając teraz w Wiedniu otaczali i otaczają mnie przyjaciele. Przyznam jednak, że przez kilka, kilkanaście lat nie byłam w dłuższej, poważniejszej relacji i nawet zaczęłam myśleć, dlaczego tak się dzieje. Czy przez pracę, czy może przez to, że każdy już kogoś ma? Chodziło za mną takie myślenie, bo nie zawsze było łatwo z tym, że nie mogę dzielić szczęścia z drugą połówką. Ale wierzyłam, że nic nie dzieje się bez przyczyny i co ma się wydarzyć, to się wydarzy. I… się wydarzyło, bo zupełnie przypadkiem, pracując w Warner Media, poznałam Bernharda. To kolejna niezwykła historia, której początek był taki, że zadzwoniła do mnie zadzwoniła do mnie klientka z działu kreatywnego z  informacją, że jeden  z pracowników potrzebuje tam pomocy. Że u niego w biurze jest zimno, więc mam iść zobaczyć, dlaczego, bo m.in. za takie rzeczy odpowiadałam. Trochę się bałam, ale poszłam, a kiedy otwarłam drzwi i zobaczyłam uśmiechniętą twarz i niebieskie oczy, to pomyślałam „Boże! Jaki Ty fajny jesteś!” (uśmiech). I zaczęło się, bo jak później przyznał mi Berhnard, pomyślał niemal to samo, więc zaczął szukać powodów, bym jak najczęściej do niego przychodziła. Wymyślił nawet, że trzeba zmienić wygląd całego biura i kiedy skończymy, to zaprosi mnie na kawę. I na tę kawę chodzimy już od prawie sześciu lat, bo – tak na marginesie – oboje jesteśmy strasznymi kawoszami.

    Ty jesteś Polką, Berhnard jest Austriakiem. Czy jego pochodzenie zaważyło o tym, że zamieszkaliście w Wiedniu?

    Nie do końca. Kiedy wybuchła pandemia Bernhard dostał propozycję pracy w Miami (miasto w USA położone na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego – przyp. red.). Ale niestety, albo stety, koronawirus i ograniczenia z nim związane spowodowały, że wstrzymano wydawanie wiz, a niemożliwe było również przemieszczenie się. Usiedliśmy więc do rozmowy o tym, co chcemy robić w przyszłości i jaka oraz czyja praca spowoduje, że ta przyszłość będzie lepsza. I tak zdecydowaliśmy, że przeprowadzimy się do Wiednia, gdzie Bernhard też teraz pracuje. Ja miałam możliwości dalszej pracy dla Warner Media, bo szef proponował, bym pracowała zdalnie. Ale wówczas, przed trzema laty, chciałam już skupić się przeprowadzce, stworzyć nam dom. Nie spowodowało to jednak, że nie pracuję. Bo od roku prowadzę jednoosobową działalność, pracując na rzecz niemieckiej firmy, która zajmuje się sprzedażą oprogramowania dla koncernów medialnych, takich jak BBC czy Sky Deutschland.

    Jak bardzo zmieniło się twoje życie odkąd przeprowadziłaś się z Anglii do Austrii?

    Anglia i Austria mają wspólne mianowniki, choć dzisiaj wydaje mi się, że Wiedeń w porównaniu do Londynu jest bardziej stonowany, spokojniejszy. W Austrii ma znaczenie porządek, a cały system jest bardzo wyważony. Od początku pobytu mam poczucie, że wiele spraw jest prostych do załatwienia. Jest też prostota w budownictwie, architekturze. W takim sensie, że wszystko jest pompatyczne, ale z dystansem. Zdystansowani są też Austriacy, choć nie wszyscy, bo zależy, z którego regionu. Podobnie jak w Anglii – inaczej jest w mieście, inaczej jest na wsi. Pamiętam, kiedy Bernhard na jedno z pierwszych śniadań zabrał nas do Cafe Central – takiej starej kawiarni, w której Karl Marx (niemiecki filozof – przyp. red.) jadł jajka, pił kawę i rozmawiał o polityce. I jak weszliśmy do środka, to przez jakieś dziesięć minut nie podszedł do nas żaden kelner. A kiedy w końcu przyszedł, a potem przyniósł jedzenie, to nie było żadnego uśmiechu, niczego. Dlatego kelnerzy są odzwierciedleniem zimnego i zdystansowanego Austriaka, choć ja mam przekonanie, że Austriacy w większości tacy nie są. Że są ciepli, przyjaźni. Ale inaczej o sobie mówią oni sami. Stąd moje przekonanie może wynikać z mojej osobowości, przeładowanej dobrocią i życzliwością. 

    Austria słynie z porządku, a Austriacy z wyznawania zasady „Work and life balance”. To też bogaty kraj z bogatym socjalem. Zgodzisz się z tym?

    Tak, bo muszę przyznać, że kiedy się tu przeprowadziliśmy, a było to w trakcie pandemii, widać było, że ludzie stosują się do obostrzeń – noszą maseczki, ograniczają spotkania towarzyskie. Po prostu respektują zasady, mają szacunek dla reguł. Widać to też na ulicach, na których po prostu nie ma śmieci. Bo ludzie szanują to, co mają. A mają także dobry system, bo co prawda podatki są wysokie, ale jest też wysokie wsparcie. Pamiętam, że kiedy w trakcie pandemii miałam kontuzję i trafiłam do szpitala, to zostałam przyjęta i wypisana w ciągu nieco ponad 2 godzin z rekomendacją, co ma być zrobione. Nie było z tym żadnego problemu. Na wysokim poziomie są też szkoły czy przedszkola, które nie są drogie. Pomoc otrzymują matki i ojcowie, mając do wyboru, na jaki okres idą na urlop macierzyński i decydując tym samym, w jakiej kwocie chcą otrzymywać wypłatę. 

    Na ile w Wiedniu, przechadzając się ulicami tego miasta, odczuwasz jego związki z muzyką?

    Bardzo mocno jest to odczuwalne. W moim przypadku wystarczy 15 minut, bym stanęła przed wielką operą, która po prostu żyje i mówi historią. Spacerując ulicami Wiednia, mijając choćby jakąś katedrę, często można trafić na koncert, np. smyczkowy. Legendarne są ponadto koncerty noworoczne, choć szkoda, że trzeba być szczęściarzem, by zasiąść na widowni, bo co roku organizowane jest losowanie biletów. Ja mam jednak ten fart, że będę w miejscu, gdzie odbywają się te koncerty, a zabiorę tam mamę i brata Mikołaja, którzy lada dzień po raz pierwszy przyjeżdżają do mnie w odwiedziny. A wracając jeszcze do muzyki – sama pobieram ostatnio lekcje śpiewu, bo chcę będąc tutaj obcować z muzyką. W końcu Wiedeń to światowa stolica muzyki, artystów. Miasto, które ma w sobie wielką magię, której nie ma nigdzie indziej. 

    Co dała tobie ta wieloletnia, zagraniczna przygoda?

    Na pewno mnie rozwinęła i spowodowała, że stałam się bardziej otwarta. Wydaje mi się także, że mniej rzeczy mnie szokuje i mam większą potrzebę poszukiwania. Nie bez wpływu pozostała też… kuchnia w tych krajach. Będąc w Anglii bardzo lubiłam wychodzić do różnych restauracji. Tam jest zresztą taka kultura, że ludzie wieczorami spotykają się na kolacji, a w niedzielę na lunchu. Ale żeby nie było, że cudze chwalicie, a swego nie znacie, to polska kuchnia też jest świetna! Mój Bernhard ją uwielbia, a zwłaszcza pierogi, które reklamujemy, gdzie tylko możemy (śmiech). Wracając jednak do zmiany, jaka się we mnie dokonała, to na pewno sercem pozostałam sobą, a nie bez znaczenia byli w tym moi rodzice czy bliscy, którzy mnie wspierali. Dzięki nim jestem bardziej otwarta, a to też pozwala na to, bym kierowała się sercem i pozwalała, by życie prowadziło mnie tam, gdzie coś dla mnie jest zaplanowane. I tak daję się prowadzić do dziś, co sprawia, że byłam i jestem szczęśliwa. Bo życie jest po prostu fajne. Wystarczy tylko dobrze nim nawigować. 

    Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w Wiedniu!

    Ostatnie artykuły

    Nadwykonania nie wystarczą, by pokryć deficyty

    Dyrektor wolsztyńskiego szpitala, Karol Mońko, liczy, że ubiegły rok lecznica zamknie ze stratą w...

    Klara, mimo trudności, robi postępy

    Klara (3 l.), dziewczynka z zespołem Downa, stawia pierwsze kroki w życiu, a jej...

    Groźny narkotyk na ulicach miasta. Wolsztyn w szponach „kryształu”

    3CMC, potocznie zwany „kryształem” lub „kokainą dla ubogich”, zalewa ulice Wolsztyna. Tylko w grudniu...

    Burmistrz nie umywa rąk od problemu

    Sprawa ul. Cmentarnej w Rakoniewicach nadal jest nierozwiązana. Najpierw interweniował radny Dariusz Nolka, a...

    Zobacz również

    Nadwykonania nie wystarczą, by pokryć deficyty

    Dyrektor wolsztyńskiego szpitala, Karol Mońko, liczy, że ubiegły rok lecznica zamknie ze stratą w...

    Klara, mimo trudności, robi postępy

    Klara (3 l.), dziewczynka z zespołem Downa, stawia pierwsze kroki w życiu, a jej...

    Groźny narkotyk na ulicach miasta. Wolsztyn w szponach „kryształu”

    3CMC, potocznie zwany „kryształem” lub „kokainą dla ubogich”, zalewa ulice Wolsztyna. Tylko w grudniu...

    Burmistrz nie umywa rąk od problemu

    Sprawa ul. Cmentarnej w Rakoniewicach nadal jest nierozwiązana. Najpierw interweniował radny Dariusz Nolka, a...

    Nie żyje Adam Choroszy. Ostatnie pożegnanie przedsiębiorcy i społecznika

    W wieku 74 lat zmarł Adam Choroszy – współwłaściciel restauracji Kaukaska oraz nieistniejącego już...

    Policyjne podsumowanie. Tragiczny rok na drogach powiatu wolsztyńskiego

    Miniony rok na drogach powiatu wolsztyńskiego okazał się wyjątkowo trudny. Aż siedem osób zginęło...