Od dzieciństwa wiedziała, że zwiąże swoje życie z medycyną. Ale droga do własnej kliniki nie była prosta. – Było sporo zakrętów, z których wyszłam na prostą. Ale nie tylko dzięki sobie, ale dzięki ludziom, których mam wokół – mówi Martyna Henschke, popularna w Wolsztynie stomatolog. Rozmawia Łukasz Rogalski.
Medycyna była w twojej rodzinie od zawsze.
Tak, wychowałam w środowisku medycznym, moja mama jest ortodontą. Stąd od dziecka rozmowy o stomatologii były na porządku dziennym. Choćby ze względu na specyfikę spotkań, jakie moja mama odbywała z koleżankami. Ale nie tylko ona była związana z medycyną, bo także babcia, która była pielęgniarką. Jej pracę także od dziecka obserwowałam, spędzając z nią dużo czasu. Bo babcia była dla mnie inspiracją pracowitości, ciężkiej pracy. Ale nie od zawsze planowałam stomatologię. Będąc w liceum miałam pomysł, że zostanę weterynarzem…
I nawet dostałaś się na studia weterynaryjne.
Tak, mimo tego, że trzeba było zdać dodatkowe egzaminy, a nie tylko maturę. Ale równolegle zdawałam na stomatologię, w Poznaniu, a dopiero drugiego dnia miałam egzaminy na weterynarię, w Warszawie. I pech chciał, że się dostałam, choć nie miałam przekonania, że weterynaria to jest to, co na pewno chcę robić. Dlatego, jak otrzymałam wyniki egzaminów, to powiedziałam, że nie wiem, co dalej i jaką podjąć decyzję. Znajomy weterynarz pokazał mi, na czym ta praca polega. A to był taki prawdziwy, wiejski weterynarz. Przyznam, że moje wyobrażenie o tej pracy było takie, że będę zajmować się… pieskami, kotkami i kanarkami (śmiech – red.). Dlatego jak zobaczyłam poród u krowy, szybko się przekonałam, że przy moich gabarytach na pewno sobie z tym nie poradzę fizycznie. I ta praca nie do końca wygląda tak, jak sobie wymyśliłam. Została więc stomatologia, choć studia nie były proste i dziś nie ukrywam, że… wydłużyły się o dwa lata z różnych względów. Ale wcale tego nie żałuję, bo dzięki temu spotkałam więcej ludzi, mam więcej kontaktów i naukę skończyłam z większym przekonaniem. Mówię to dziś młodym ludziom, dla których prowadzę wykłady (np. dla studentów na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu, bo zostałam tam zaproszona w roli wykładowcy). I często słyszę od nich, że tak naprawdę nie wiedzą, czy chcą ten zawód wykonywać.
Nie miałaś chwili zwątpienia? Dużo nauki, dojazdy, tyle lat…
Miałam. Nawet kilka… . Bo już na pierwszym roku okazało się, że z kilku przedmiotów sobie nie poradzę. Podobnie było na drugim roku, który też był bardzo trudny. Kilka przedmiotów i egzaminów musiałam powtarzać. Dzisiaj nie ma to żadnego znaczenia, ale wtedy, dla młodej osoby – miało. Stąd emocjonalnie ciężko było mi przebrnąć przez pierwsze lata. Tym bardziej na drugim roku, kiedy miałam mieć egzamin komisyjny z histologii, gdzie obowiązywała tzw. „lista kolejkowa”, by się na niego dostać. Zawiązywała się noc wcześniej i całą noc trzeba było spędzić pilnując swojego miejsca na liście. Przyszłam wtedy trochę za późno i nie zmieściłam się na listę. Nie mogłam przystąpić do egzaminu, co skończyło się powtarzaniem przedmiotu. O mały włos nie zdałam też egzaminu komisyjnego z anatomii, m.in. z neuroanatomii głowy i szyi (nauka o mózgu). Był to konik naszego profesora, którego wszyscy się bali. A że sytuacja była podbramkowa, to ja, właściwie w wyniku jakiejś desperacji, poszłam do niego osobiście na uniwersytet w trakcie wakacji. I po prostu powiedziałam, że jest jedyną osobą, przed którą będzie mi głupio stanąć i przyznać, że czegoś nie wiem, nie umiem. Poprosiłam, by wyjaśnił mi rzeczy, których nie rozumiałam. Zgodził się i chodziłam do niego, a on mi tłumaczył wszystko po kolei. Jak zdałam ten egzamin, stwierdziłam, że jeżeli ma się w życiu chwile zwątpienia, to trzeba sobie znaleźć jakieś wsparcie i się nie bać o nie prosić. Była to kolejna sytuacja, która nauczyła mnie, że w pewnych sytuacjach trzeba samemu o siebie zadbać.
Ile takich lekcji było później w twoim życiu?
Myślę, że są codziennie, ale mam taką filozofię życiową, że wszystko dzieje się po coś. Tak, jak powtarzam, że z wszystkiego trzeba wyciągać lekcję. W życiu miałam ich sporo, a jedną z ważniejszych była moja choroba, z którą musiałam zmierzyć się prowadząc już firmę. Otarłam się nawet o szpital, z którego… „uciekłam” na własne życzenie, bo nie oferowali mi nowoczesnego leczenia, chcieli podawać wysokie dawki sterydów i antybiotyków. Więc powiedziałam, że wyleczę się sama, zdobywając wiedzę na własną rękę, co może było nieodpowiedzialne, ale postawiłam na swoim i się udało, choć powrót do zdrowia zajął mi pół roku. Po tym czasie byłam jednak w fizycznym i emocjonalnym dołku. I umówmy się, że pracując wtedy sama jedynie z asystentką – w finansowym też. Bo jak byłam chora, to przecież nie mogłam pracować, więc finansowo nic się nie spinało. Ale pamiętam, że to wszystko bardziej mnie zmotywowało, żeby wrócić do pracy, nawet mimo złego samopoczucia. Pomyślałam, że nie mogę się załamywać, a muszę „przełączyć się mentalnie” i obudzić w sobie siłę. W końcu praca to jedno, a dwójka dzieci w domu – drugie. Na pewno mojemu mężowi muszę wiele oddać, bo gdyby nie on, to pewnie nie wróciłabym do życia tak szybko. Jestem jednak przekonana, że najważniejszą lekcją tej historii było to, że przede wszystkim muszę sama się zmobilizować, sama chcieć. Bo wszystko się da, ale trzeba zrobić pierwszy krok. Dlatego dzisiaj nikt mi nie powie, że czegoś nie da się zrobić. Podobnie myśli mój mąż, więc się uzupełniamy. Również w naszych pomysłach, bo klinika stomatologiczna to nie koniec tego, co chcemy zrobić. Mamy już nowy, kolejny pomysł.
Powiesz coś więcej?
Nie powiem, bo nie chcę zapeszać. Niebawem Wolsztyn na pewno się dowie (uśmiech).
Trochę się pogubiłem, bo na początku roku pisałaś na Facebooku o jakimś pomyśle i stwierdziłaś nawet, że jak się uda, to pozostanie już tylko polecieć w kosmos…
Tamten pomysł już zrealizowaliśmy, a przynajmniej jeden z jego elementów (śmiech). A tak na poważnie, odnośnie pomysłów, to ja po prostu tak mam, że niewiele analizuję, a ruszam do działania. Dopiero później dociera do mnie, ile nakładu energetycznego czy finansowego musiałam w coś włożyć. Często przypominają mi się słowa mojej babci, która radziła, żebym jeżeli ktoś mnie zapyta, czy nie boję się czegoś zrobić, odpowiadała, że boję się, ale robię. I tak też postępuję w życiu. Jestem zdania, że lepiej coś zrobić i później żałować, niż nie zrobić i wypominać sobie po latach, że się nie zrobiło. Bo nawet, jeżeli jakiś pomysł nie wyjdzie, to z pewnością będzie kolejną lekcją, a może i przyniesie nowe pomysły, które staną się inspiracją lub trampoliną do rozwoju. Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że jeszcze dwa lata temu nie wyobrażałam sobie, że będę wykładowcą w Polsce i za granicą. I że będę przemawiać do lekarzy z całej Europy w Paryżu. Oczywiście – jak dostałam te propozycje, to się bałam. Bo to już nie jest praca w zaciszu kliniki, a wystawianie się na ocenę innych lekarzy, którzy mają pojęcie o tym, co mówię. I dziś, kiedy szykuję się do kolejnych wykładów, w tym w Paryżu, do którego lecę w czwartek, to spodziewam się, że ktoś będzie negował to, co mówię. Ale podchodzę do tego tak, że będzie to szansa na przemyślenie pewnych rzeczy, nauczenia się czegoś, do rozmów i dyskusji. Po prostu do każdego tematu podchodzę z dużą otwartością, również do tych, które padły w Dubaju, gdzie byłam w miniony weekend i od kilku osób z kilku krajów dostałam propozycje wykładania i robienia kursów.
Latasz po Europie, rozmawiasz z setkami lekarzy, masz propozycje pracy. Nie kusi ciebie, aby otworzyć klinikę w innym, większym mieście?
Już nie, choć jeszcze niedawno rozważałam taki pomysł. Ale żeby wyjaśnić, dlaczego go zarzuciłam, zacznę od początku, bo w Wolsztynie podjęłam pracę zaraz po skończeniu studiów. Przedtem jednak byłam na stażu w prostym gabinecie świadczącym usługi na narodowy fundusz zdrowia. I po tym doświadczeniu wiedziałam już, że chcę pacjentom oferować coś więcej, a na pewno nie chcę, by moja praca wyglądała tak, jak wyglądała w tym gabinecie. Ale żeby nie podchodzić za arogancją do swojego zawodu, to mając już swój gabinet w Wolsztynie, jeździłam do dwóch innych – państwowego we Wschowie i prywatnego w Sulechowie. Zbierałam tam nie tylko doświadczenie zawodowe, ale i organizacyjne. To był czas, kiedy pracowałam z jedną asystentką- dziewczyną, którą moja mama przyprowadziła z kursu językowego. Szukała wówczas swojej drogi zawodowej, chciała się uczyć. I potem poszła nawet do szkoły dla asystentek i higienistek, a dziś się przeprowadziła i pracuje w Poznaniu, w gabinecie. A wracając do pana pytania – już w trakcie rozpoczynania praktyki w Wolsztynie mój mąż miał taką obawę, czy aby nie jest tak, że zakorzeniamy się w zbyt małym mieście. Dziś wiemy natomiast, że to była dobra decyzja, a ja na pewno podjęłabym jeszcze raz taką samą, choć niedawno miałam wątpliwości. Ale spotkałam wówczas mojego kolegę, chirurga, nota bene byłego wykładowcę, z którym pracowałam u siebie w gabinecie na początku swojej kariery zawodowej i który bardzo dużo mnie nauczył. I podzieliłam się swoimi wątpliwościami. Powiedziałam, że być może powinnam pracować w większym mieście. Ale on od razu odparł, bym tego nie robiła. Wyjaśnił mi, dlaczego czymś wyjątkowym jest praca w mniejszej miejscowości. Ja po prostu myślę, że każdy pacjent w każdym mieście, wszędzie na świecie, powinien mieć dostęp do najlepszego leczenia, do technologii i procedur na światowym poziomie. Ta idea mi przyświeca i nie ma znaczenia, że miasto jest małe, a konkurencja spora. Bo przecież w Wolsztynie nie brakuje dentystów.
No właśnie, a mimo tego trudno dokonać wyboru.
Prawda? To jest właśnie to, że niby dentystów czy lekarzy jest dużo, ale niekoniecznie idzie to w parze z dostępnością nowoczesnych metod leczenia. Świetnie nazwał to jeden z moich przyjaciół w Dubaju, wykładowca, który powiedział mi, że jeździ po całym świecie i dzieli się swoją wiedzą, bo zależy mu, aby wszyscy lekarze się rozwijali, bo najbardziej korzystają na tym wtedy pacjenci. Przyznał jednak, że przeprowadzając wykłady spotyka ciągle tych samych ludzi. Wynika z tego, że lekarzy może i jest sporo, ale grupa tych, którzy się uczą, doskonalą, wcale nie jest duża. Ja podchodzę do tego tak, że jeżeli ktoś obok mnie się rozwija, to dla mnie jest to motywacja, żeby również iść do przodu i robić coś nowego, żeby się uczyć, pracować jeszcze lepiej. Mam świadomość tego, że swój zawód mogłabym wykonywać wszędzie na świecie, bo całą wiedzę mam w głowie i rękach. Ale nie chcę. Nie chcę też nazywać tego jakoś górnolotnie, określając swojej pracy w Wolsztynie jakąś małomiasteczkową misją. Uważam po prostu, że miasto nie ma znaczenia, jak również nie ma znaczenia konkurencja, której nie śledzę. Znaczenie ma to, czy dbam o pacjentów i co mogę im zaoferować, a także w jaki sposób pomóc ludziom jeszcze lepiej.
Przykładem pomocy jest zdalne monitorowanie 50 dzieci w ramach nowego projektu realizowanego wspólnie z Dental Monitoring i ze szkołą Bloom.
Tak, to dobry przykład, bo nikt na świecie przede mną nie wpadł na pomysł zdalnego monitorowania dzieci w szkole, czyli wirtualnych wizyt stomatologicznych na podstawie skanu zębów telefonem. To też przykład, że wystarczy być otwartym na nowe pomysły, by stały się one rzeczywistością. I przykład, że ja gdzieś intuicyjnie czuję, że coś jest dobre i warto to robić. A na ten pomysł wpadałam prowadząc swoje szkolenie dla lekarzy u siebie w gabinecie, gdzie z rozmów wynikało, że powinniśmy szerszą profilaktyką otoczyć w Polsce dzieci. Wówczas przyszło mi do głowy, żeby wziąć tak zwane skan boxy, i wykorzystać technologie Dental Monitoring i sztuczną inteligencję. 50 dzieci w szkole Bloom wykonuje co tydzień skany swoich zębów telefonem, które są analizowane przez sztuczną inteligencję i sprawdzane przeze mnie. Po zakończeniu programu każde dziecko otrzyma indywidualnie opracowany plan leczenia dedykowany jego potrzebom. Dzięki tej technologii jestem w stanie rozpoznać wadę zgryzu, potencjalną wadę wymowy, a nawet wychwycić problemy z oddychaniem, nie wspominając już o próchnicy czy o problemach z higieną jamy ustnej, bo z tymi rzeczami w Polsce jest ogromny problem. Cały projekt jest o tyle ciekawy, że z powodzeniem można go rozszerzać. Mamy przecież w szkole logopedów, więc dlaczego nie wyposażyć ich w odpowiednie narzędzia? To jest też projekt, dzięki któremu od małego budujemy u dzieci zaufanie i świadomość prozdrowotną, bo aplikacja Dental Monitoring umożliwia dzieciom i rodzicom również kontaktowanie się bezpośrednio ze mną. Dzieci często to robią, wysyłając pozdrowienia czy emotikonki. I to jest świetne! Dzięki temu nie mają obaw przed wizytą. Jesteśmy pierwsi na świecie, którzy wymyślili i prowadzą ten pilotażowy program, a w ślad za nami chcą podążać lekarze w innych krajach, ale okazuje się, że nie jest to takie łatwe. Okazuje się, że realizacji tego projektu służy właśnie małe miasto, w którym wszyscy się znają i bardziej sobie ufają. Bo spotkałam kolegę z Niemiec, który także próbował wprowadzić podobny program, ale zebrał grupę zaledwie 10 uczniów. A u nas, dzięki świetnej współpracy ze szkołą Bloom i Dental Monitoring (którego jestem jedynym w Polsce ambasadorem) mamy grupę 50 dzieci. I może nie jest to skromne, co teraz powiem, ale właśnie przez to, że jesteśmy pierwsi na świecie, którzy wprowadzili Dental Monitoring i zdalne monitorowanie zdrowia jamy ustnej dzieci, projekt spotyka się z ogromnym zainteresowaniem i pozytywnym odbiorem poza granicami Polski, nawet w Stanach Zjednoczonych.
Mam poczucie, że pomaganie innym jest częścią twojej misji.
Coś w tym jest, nie zaprzeczam. W codziennej pracy często zdarza się, że trafiają do mnie pacjenci, którym z różnych względów odmówiono leczenia gdzieś indziej. Takim pacjentem był np. ukochany Szymek z zespołem Downa czy Natalka, znana w Wolsztynie, która mierzy się z guzem mózgu i której przez ten fakt nie chciano leczyć ortodontycznie. Przyjmuję też pacjentów z zespołem Aspergera czy autyzmem. I mam taką zasadę, że nigdy nie odmawiam, a tłumaczę rodzicom, z jakimi konsekwencjami może wiązać się leczenie. Bo trzeba np. liczyć się z tym, że w przypadku leczenia ortodontycznego może być ono bardziej awaryjne, a dzieci niepełnosprawne mogą nie potrafić nazwać pewnych rzeczy, czyli np. powiedzieć, że je coś boli, albo że coś im przeszkadza. Pamiętam, z czym wiązało się leczenie Szymka, w trakcie którego mieliśmy sporo wyzwań i dużo dodatkowych wizyt. Jego mama to jednak świetna kobieta, która zgodziła się nawet na to, że ona też założy sobie aparat, bo taki warunek postawił Szymek. Stwierdził, że on będzie się leczyć, jak mama będzie się leczyć. To było niebywałe doświadczenie również dla mnie, a wracając do tego, że nikomu nie odmawiam, to ja po prostu wychodzę z założenia, że nie mam prawa selekcjonować pacjentów. Wiem, że są tacy, którzy przez innych lekarzy są odbierani jako trudni. Ale ja do nich tak nie podchodzę. Uważam, że mają po prostu inną osobowość, inny charakter. I choć czasem nie ze wszystkimi dobrze mi się rozmawia, to nie ma to znaczenia, bo nie powinnam przez to odmawiać im leczenia. A czy powinnam z finansowego punktu widzenia? Również nie, bo nie mogę oceniać, czy kogoś na coś stać, czy też nie. To pacjent dokonuje wyboru, pacjent decyduje. I zdarza się, że ktoś z powodów finansowych rezygnuje, ale po roku wraca. Bo nie będę zaprzeczać, że czasami kompleksowe plany leczenia, które wykonujemy i trwają czasem nawet przeszło rok i zajmują wiele wizyt, potrafią sporo kosztować.
Pieniądze są w życiu ważne?
Dla niektórych pewnie nawet najważniejsze. Natomiast ja spotkałam się takim mądrym sformułowaniem dotyczącym tego, co się w życiu robi. Jeden z moich przyjaciół, znany na świecie wykładowca, powiedział mi kiedyś, że jeżeli wykonuje się swoją pracę najlepiej, jak się potrafi, uczy się i umie to ludziom dobrze zaoferować, w cudzysłowiu sprzedać, to pieniądze będą jedynie dodatkiem do tego, co się robi. Przyjemnym, ale tylko dodatkiem, konsekwencją najlepiej wykonanej pracy. Ja na co dzień nie myślę o pieniądzach. To nie jest mój motywator i to nie jest argument za tym, że zajmuję się stomatologią.
Wspomniałaś o niepełnosprawnych pacjentach, których leczysz. Nie ukrywasz również, że praca z ludźmi jest czasem trudna emocjonalnie.
Tak, to jest to, czego lekarzy nie uczą na studiach, czyli emocjonalnego aspektu naszej pracy. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jaki bagaż emocjonalny będę dźwigać, bo przecież dziennie rozmawiam nawet z 40 osobami. I niektóre opowiadają swoje życiowe historie, co zresztą pogłębiło się po pandemii. A to, co mnie przytłoczyło, to stan psychiczny i emocjonalny dzieci i młodzieży. Widzę to na co dzień, bo trafiają do mnie dzieci z depresją, nerwicą, w złym stanie emocjonalnym, a w Polsce, niestety, dostęp do leczenia psychiatrycznego nadal jest trudny. Stąd zarówno ja, jak i dziewczyny, z którym pracuję, nie raz słuchamy trudnych historii, które później musimy przepracować.
W jaki sposób?
Myślę, że moja choroba, o której wcześniej wspomniałam właśnie z tego się wzięła, z emocji. Z wypalenia i zmęczenia. Wtedy musiałam sobie bardzo dużo rzeczy w głowie uporządkować i bardzo pomogły mi szkolenia psychologiczne z emocjonalnej pracy z ludźmi. Bo na szczęście są już firmy, które prowadzą takie szkolenia dla lekarzy, mając świadomość, że wcześniej nikt ich tego nie uczył. Pamiętam, że to, co uderzyło mnie na pierwszym takim szkoleniu, to moment, kiedy podszedł do mnie wykładowca, by przywitać się uściskiem dłoni. I u niektórych nawet to wzbudzało pewne wycofanie. Wtedy zorientowałam się, że kiedy idę do lekarza, to nie wita się on ze mną uściskiem dłoni. Musiałam więc zmienić to w swojej klinice, by nie tworzyć na wejściu dystansu. Ale to tylko jeden z aspektów szkoleń, bo dały mi one pewne narzędzia i lekcje dotyczące przewartościowania wielu rzeczy, w tym tego, w jaki sposób nie przynosić pewnych problemów do domu. Problemem być może jest to, że specyfika mojej pracy z mężem, bo razem przecież prowadzimy klinikę, jest taka, że jesteśmy ze sobą całą dobę. I często łapiemy się na tym, że po pracy rozmawiamy o pracy. Jednak na pewno po ułożeniu sobie wielu kwestii mam poczucie, że emocjonalnie jestem w znacznie lepszej formie niż kiedyś. Najlepszej od początku pracy zawodowej. A to ważne.
Jak do twojego stylu życia ma się więc koncepcja work – life – balance, czyli popularyzowana idea równowagi między pracą a życiem prywatnym?
Myślę, że o takim balansie mogą mówić pracownicy, czyli osoby, które rzeczywiście mogą stworzyć równowagę między jednym a drugim, pracując na etacie. Natomiast ja, jako osoba prowadząca własny biznes bardziej staram się integrować pracę z życiem prywatnym. Jest to możliwe i zdrowe, bo wówczas mogę się realizować, ale i poświęcać rodzinie. Na wszystko jest czas.
Kilkukrotnie wspomniałaś, że ważny jest dla ciebie mąż. W dobrych słowach mówisz także o pracownikach. Jak sprawiasz, że ludzie chcą z tobą być?
Ciekawe pytanie… . Od zawsze powtarzam, że chyba mam szczęście do ludzi. Może dlatego, że staram się być otwarta i ich nie oceniać? Na pewno takie osoby przyciągam. A na swojej drodze spotykam tych, którzy myślą podobnie, mają podobną mentalność. Pamiętam, jak w Święta Wielkanocne zalało nam gabinet i piwnicę. I wyobraź sobie, że będąc ponad 200 kilometrów od Wolsztyna wysłałam do kilku osób prośbę o pomoc. Nikt nie odmówił. W środku nocy, przed świętami oferowali pomoc. Moje pracownice przyjechały na miejsce w nocy, pomagały sprzątać. Ktoś przyniósł osuszacz powietrza, przyjaciele dostarczyli świąteczne śniadanie. To jest coś, co ogromnie mnie wzrusza, że mam takich ludzi w życiu, ale i w klinice. Jak wspomniałam, przyświeca nam podobny sposób myślenia, a mnie cieszy, że ludzie, z którymi zaczynałam pracę, tak pięknie się rozwinęli – skończyli kolejne szkoły, kursy. Bo to, że chcą się ze mną rozwijać jest niezwykłe. Może we mnie czy w moim mężu jest coś takiego, że ludzie chcą do nas przychodzić? Nie wiem…
W styczniu byłaś na spotkaniu przedsiębiorców w Łodzi, które organizował m.in. popularny biznesmen Kuba Midel. Padło tam zdanie, że kobiety nadal są w mniejszości, jeżeli chodzi o prowadzenie firm. Zgadzasz się z tym?
To było spotkanie nieco innej branży, deweloperskiej, ale pojechałam na nie specjalnie, aby dowiedzieć się czegoś więcej o rozwijaniu biznesu. Sprawdzić, jak to jest w innych branżach. I było tam zaledwie kilka kobiet. W mojej ocenie w Polsce nadal jest tak, że wiele pań nie ma odwagi, by otwierać swój biznes. Być może wynika to z tego, że kobiety nadal zostają w domu, wychowują dzieci, odkładają realizację swoich marzeń i planów. Ja w tej kwestii mam duże wsparcie w mężu, dzięki któremu mogę się rozwijać – podróżować, wykładać, uczyć. Ale drugim aspektem na pewno jest to, że nie wszystkie kobiety chcą prowadzić własną firmę. Przykładem jest stomatologia, w której niektórzy świadomie wolą pracować u kogoś, bo finansowa bariera wejścia w ten biznes jest czasem nie do przeskoczenia. Nie każdy też do biznesu jest stworzony. Ale nadal mam wrażenie, że nam, kobietom, czasem brakuje odwagi, a mężczyznom wiele rzeczy łatwiej przychodzi, choć to się zmienia. I dobrze, bo kobiecy punkt widzenia na biznes jest inny niż mężczyzny, stąd nawzajem można się od siebie uczyć.
Na czym polega ta różnica?
Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że mam bardziej emocjonalny stosunek do wielu spraw. I budowanie relacji z pacjentami czy kontrahentami ma właśnie podłoże emocjonalne. To dla mnie ważny aspekt, na równi z zadaniami, które są do wykonania. Natomiast mężczyźni są bardziej zadaniowcami, co też ma swoje plusy. Dlatego ja i mąż mamy inne spojrzenie na to, co robimy. I ze względu na to, że ja bardzo przejmuję się tym, co kto czuje w zespole, to nim nie zarządzam, bo to nie jest do końca dobre w zarządzaniu. Wszystko trzeba umieć wyważyć.
Kto lub co ciebie inspiruje?
Mam nadzieję, że wybrzmiało to w naszej rozmowy, że inspirują mnie różne osoby, nawet napotkane na ulicy. Bo nie mam jednego mentora życiowego czy biznesowego. Lubię za to słuchać wywiadów z inspirującymi osobami, niekoniecznie nawet ze swojej branży. Lubię też czytać książki, biografie czy oglądać inspirujące filmy. Na co dzień nawet moje dziewczyny z pracy są dla mnie inspiracją, kiedy widzę, jak się rozwijają. Podobnie mój mąż, moje dzieciaki i to, jakie mają podejście do życia, jaką otwartość. Sądzę, że każdy dla każdego może być inspiracją, a trzeba tylko otworzyć się na to, co od innych ludzi można czerpać. Nawet nasza dzisiejsza rozmowa jest inspirująca. I to, co powiedziałeś o „Ostoi Inspiracji”, że wywiady będą nie tylko w gazecie, ale i na YouTube czy na Spotify. Podziwiam, bo lubię takie rzeczy, lubię takie podejście. Wiem też, że są w naszym życiu sytuacje, które pojawiają się nagle i w danym momencie może nam się wydawać, że są trudne. Ale tak naprawdę mogą być świetną lekcją i sygnałem do tego, by coś zmienić, poprawić, by czegoś się nauczyć. Sama mierzę się czasem z tym, że jednego dnia przyjmuję pięciu pacjentów z podobnymi problemami – prawo serii w moim zawodzie. Zastanawiam się wówczas, czy świat daje mi sygnał, że jednego dnia pojawia się tyle wyzwań. Ale wtedy nagle ktoś się odzywa, jak choćby ostatnio, kiedy napisał do mnie kolega z Rumunii, po tym, jak opublikowałam jeden z postów na Facebooku. Zaproponował pomoc, stwierdził, byśmy razem poszukali rozwiązania i pomysłu na leczenie pacjenta. I nagle się okazało, że po kilku rozmowach udało się stworzyć taki plan leczenia. Dlatego myślę, że w ludziach jest ogromny potencjał. Bez nich na pewno nie dokonałabym tego wszystkiego i nie była w miejscu, w którym jestem. Ludzie są wielką inspiracją.
Kogo polecasz do następnego wywiadu?
Myślałam o tym, bo wiedziałam, że to pytanie padnie (śmiech). Wymieniłabym Ewę Maćkowiak i Asię Orwat, ale te nominacje już padły. Z chęcią przeczytam więc wywiad z Elizą Pawlik i Elżbietą Nowotonik ze szkoły Bloom. Nie chcę wskazywać kilku osób, bo Wolsztyn to przede wszystkim piękni ludzie, bardzo kreatywni, chcący coś robić. Stąd trudno wskazać zaledwie kilka osób, dlatego na początek Eliza i Elżbieta, a pewnie kolejne nazwiska wyjdą w trakcie wywiadów, które przeprowadzasz i będziesz przeprowadzać.
Dziękuję za rozmowę.
*Doktor Martynę Henschke znajdziecie na Instagramie: @dr_m_henschke i @stomatologia_henschke oraz na Facebooku: Stomatologia Henschke Wolsztyn